Za nami upalny weekend, lato w pełni, ale redaktorzy GF wakacji nie mają, tylko grają, grają, GRAJĄ! :)
Pingwin
Dzieci na wakacjach, mama wreszcie ma niczym nieskrępowany czas, który może przeznaczyć na planszówki.
W tym tygodniu zaczęłam od produkcji miodu, czyli Waggle Dance. I tak jak omijałam grę szerokim łukiem, bo wydawała mi się nijaka i taka brzydka (na fotografiach), tak teraz wylądowała na szczycie mojej wishlisty. Nie ma ładnej planszy, zgoda. Nie ma w ogóle planszy ;) – ale poza tym to nomen omen sam miodzio. Dice placement, dzięki któremu nie ma złych rzutów, są tylko złe wybory ;). Proste zasady. Cel niby dla wszystkich ten sam – wyprodukować określoną ilość miodu, ale okazuje się, że nie samym zbieraniem nektaru żyje pszczoła (można np. zainwestować w rozwój roju, albo postawić na karty), więc gra ma znamiona strategicznej i wiele dróg do zwycięstwa prowadzi. Polecam.
Potem przyszedł czas na zapoznanie się z Augustusem. Ta gra mi się podoba lub nie – w zależności od aktualnego humoru i tolerancji na losowość. Jakiś czas temu partia 2-osobowa mnie znudziła. W tym tygodniu graliśmy w 4 osoby i zdecydowanie wypadła lepiej. Choć nadal moje zastrzeżenie do losowości jest w mocy. Bardzo szybka, niewielkie możliwości kombinowania, wiele zależy od tego, jakie płytki się pojawią, a jeszcze więcej od tego, kto ukończy misję przed nami i jakie misje będą do wzięcia, gdy przyjdzie nasza kolej. To gra na tak i na nie. Ładnie wydana i z prostymi zasadami, ale najpierw wypróbujcie zanim ją kupicie, tym bardziej, że promocje na nią się już dawno skończyły i w przedziale cenowym 90-110 zł jest w czym wybierać.
Kolejny tytuł to Greed, którego recenzja ukaże się już na dniach, wiec powiem tylko tyle, że Donald X. Vaccarino śmiało dąży ku czołówce uznanych autorów i kolejną jego grę (nawiasem mówiąc nie obraziłabym się, gdyby Temporum doczekało się polskiej wersji językowej) biorę w ciemno :).
W międzyczasie moi bolszewicy pod dowództwem Siemiona Budionnego próbowali wedrzeć się do Lwowa. Niestety 7 eskadra w obronie Lwowa sprawiła się świetnie. Dostałam łupnia i to dwa razy. Za drugim razem wyrżnięto mi moje dwa oddziały, które już stacjonowały w samym centrum i… zostałam z niczym, a nawet z punktami ujemnymi. Po zamianie stron obrona Lwowa też nie byla moją mocną stroną. Na koniec gry 3 wrogie oddziały bolszewików w samym centrum Lwowa i to już 17 sierpnia, czyli dzień wcześniej niż wymagałaby czysta ludzka przyzwoitość przeliczająca tury gry. A mimo tych druzgocących przegranych muszę przyznać, że tak jak ogólnie nie lubię gier wojennych, tak 7 mi się podoba. Polecam.
Kolejny dzień to gry spod znaku przygody. Na pierwszy ogień Gamedec – nieco zapomniana gra, pięknie wydana i mocno osadzona w świecie wykreowanym przez Marcina Przybyłka. Opasła instrukcja sugeruje, że gra będzie trudna. Nic bardziej błędnego – to prosta gra z cyklu turlaj i zwyciężaj: w uproszczeniu polega na przemieszczaniu się pomiędzy światami, w których możemy rozwijać swoje postaci (zdobywać umiejętności i przedmioty, które dają nam bonusy do rzutu kostkami) oraz wykonywać misje (oparte na turlaniu kośćmi). Oczywiście nie jest to AŻ TAK proste – jest wiele zależności. Do niektórych światów nie wejdziesz bez waluty, a walutę możesz zdobyć uzależniając się od korporacji, co nie jest zbyt korzystne, bo podczas udanego ataku hackerów na korporację-matkę, dostaniemy w plecy – można stracić reputację, co odbije się na ilości zleceń (kart), a przede wszystkim zamkną się przed nami kolejne światy itd. Ale to wszystko dość intuicyjne jest i dodaje więcej smakowitego klimatu. A co do klimatu… jest odczuwalny, ale tylko wtedy, gdy czytaliście książkę. Jeśli nie wiedzie kto to Torkil Aymore (nawiasem mówiąc, najgorzej zbalansowana postać w grze) albo Dunkan Powers, jeśli takie hasła jak Brahma, Happy Hunting Grounds, Twisted & Perverted nic wam nie mówią i nigdy nie czuliście się osaczeni przez wrzechobecne Mobillenium – to ta gra sprowadzi się jedynie do akcji: pójdź na pole, rzuć kostką. Dlatego ostatnim przesłaniem tego akapitu będzie: przeczytajcie książkę Marcina Przybyłka „Gamedec: Granica rzeczywistości„. Nawet jeśli nie zamierzacie nigdy w życiu grać w Gamedeca. Książka jest tego warta!
Kolejna przygoda czekała nas na bezludnej wyspie. W towarzystwie Piętaszka Rozbitkowie próbowali odkryć ogień i ułożyć olbrzymi stos drewna. No i przede wszystkim przeżyć. Udało się! Robinson Crusoe: Przygoda na przeklętej wyspie zakończyła się sukcesem. Może nie do końca graliśmy zgodnie z regułami (jedna rozgrywka pół roku temu to trochę za mało, żeby poznać grę) – tym bardziej, że w trakcie rodziło się wiele pytań, na które nie udało się dać jednoznacznej odpowiedzi (albo nie było jej w instrukcji, albo nie potrafiliśmy jej namierzyć) – ale na pewno parę razy rozstrzygnęliśmy wątpliwości na naszą niekorzyść, więc zwycięstwo było ze wszech miar zasłużone.
Wczoraj udało mi się raz jeszcze pojeździć Ciężarówką przez Galaktykę – partia trzyosobowa i wszyscy na koniec byliśmy na plusie. Bo jak to ładnie ujęła dr Berna w Seksmisji: nie ważne kto wygrał, ważne kto przetrwał. Statki nam się rozleciały, kosmitów wyssało w kosmos, połowa załogi pożegnała się z życiem, towary rozwiało po drodze mlecznej – ale dolecieliśmy do celu.
A na zakończenie dnia Tzolkin z Przepowiedniami. Typowe euro z niemal zerowym klimatem i mega móżdżeniem. To było moje pierwsze zetknięcie się z Kalendarzem Majów. Zasady proste, ikonografia czytelna – grać się da od razu. Wygrać – już niespecjalnie. Po tej pierwszej partii dopiero czuję się gotowa na prawdziwą rozgrywkę, w której wiem co robię. Co mi się najbardziej podobało? Mechanika ;-).
Odi
Kolejne spotkania planszówkowe z MIIWŚ za nami (darujcie linki, ale wciąż jeszcze łowię zaginionych/zapomnianych wargamerów z Trójmiasta. Halo, halo – odezwijcie się! :)). Tym razem grane były:
Duel of The Giants, o którym już kiedyś pisałem. No lubię tę grę, cóż poradzić. Balans trzeba raczej ustawić sobie samemu, historyczność taka sobie, ale z pewnością jest to kawałek porządnej gry. Jako dowódca Panzerwaffe przygotowałem przemyślany system pułapek ogniowych i zapór, lecz mój przeciwnik prowadził sowiecką hordę (a właściwie małą, ośmioczołgową hordeczkę) tak ostrożnie i uważnie, że praktycznie ani razu nie wszedł mi pod lufy. No, ale coś za coś – graliśmy 2,5 godziny, czyli mniej więcej 2,5 krotnie dłużej, niż powinno się grać w DotG :).
Dwukrotnie pojawił się także na stole World of Tanks z dodatkiem Drugi Front. Jedno trzeba oddać WoTowi: ma świetne obrazki. Poza tym, raczej jestem rozczarowany i chyba nie tylko ja. Rozgrywka rozkręca się stosunkowo wolno, a gdy już się rozkręci, to… zaczyna się z powrotem skręcać (sukcesy powodują zamulanie talii). Mam wrażenie, że tempo gry jest wolniejsze w porównaniu do innych deckbuilderów, zwłaszcza nastawionych na tzw. wygrzew.
Wreszcie sięgnęliśmy po niedawny hit, czyli 1944: Wyścig do Renu. Tu również grało się długo i walka trwała do ostatniej kropli benzyny. Podoba mi się ten moment, w którym rozpędzone alianckie korpusy trafiają na tężejąca niemiecką obronę. Początkowo szukają w niej luk i próbują ją obchodzić lub przełamywać opór pojedynczych jednostek, wreszcie grzęzną, zatrzymują się i zaczynają wysysać ostatnie krople benzyny z systemu zaopatrzeniowego, aby tylko zgromadzić zapasy niezbędne do jakiegoś pojedynczego skoku w kierunku Renu. Z mechaniki RttR naprawde można się czegoś dowiedzieć. Już chyba zawsze będę widział te sznury ciężarówek, kosteczki amunicji, paliwa i żywności, przesuwając żeton dywizji czy korpusu w jakiejkolwiek innej grze. Bardzo jestem ciekaw, jak wyjdzie Pahalanxom front wschodni. Bo wiecie, że testują takowy, prawda? :)
Na kolejnych spotkaniach pojawią się, miejmy nadzieję, już jakieś lżejsze gry stricte wojenne, a nie tylko historyczne eurówki.
Veridiana
Eurosy, Feldy, Rosenbergi i jeszcze raz eurosy… Czy ja się kiedyś zmienię? Może, ale na razie nie chcę. W tym tygodniu odkurzyliśmy Russian Railroads, żeby wciągnąć nową osobę w budowę kolei trans-syberyjskiej (udało się!), nieco mniej kurzu starliśmy z Badaczy Głębin (ta gra jest toporna, wredna, wiążąca ręce, sucha i jakaś taka… że ech… ale też i ach, bo to wciąż jeden z najlepszych feldów :).
Było też Archipelago, po raz pierwszy na 5 osób. I jakoś się ta rozgrywka ciągnęła, szczególnie, że nowej osobie się nie spodobało. A wiadomo, łyżka dziegciu zepsuje beczkę miodu. No i znowu przegraliśmy z powodu buntu. W tę grę da się w ogóle wygrać?
Najważniejsze jednak w tym tygodniu były pierwsze podejścia do Pojedynku Ninja by Portal oraz kolejna cudowna partia w Fields of Arle. Co do Pojedynku, który ogrywam do recenzji, to jestem mile zaskoczona sprytną prostą mechaniką bazującą na starym jak nożyczki układzie kamień-papier i ten trzeci. Niepokoi mnie tylko fakt, że w kilku dotychczasowych partiach, końcówka wyszła strasznie losowa. Muszę to koniecznie sprawdzić.
Natomiast ostatnia wielka gra Rosenberga to chyba jego najlepsza gra, serio. Fieldsy są przegenialne, być może to zasługa sentymentu, z jakim Uwe tworzył grę o swojej wiosce. Niby ciągle to bydło i zboże, ale pojedynek farmerów, którzy co chwilę wchodzą sobie w paradę, wzbudza we mnie adrenalinkę taką samą, jak ucieczka przed zombie przy stoliku obok (my graliśmy w budowanie stajni i szycie ubrań, a koledzy obok ożywiali zimę). Dla anty-fanów żywieniówek i niańczenia owieczek będzie to kolejna nudna pozycja, dla ekonomistów, euroentuzjastów i rosenfilów – pozycja obowiązkowa!