Przyglądam się dyskusjom i wypowiedziom na temat sytuacji taryfowej i mam tylko jedną myśl:
„Jak dobrze, że mnie to nie dotyczy”
Nie zrozumcie mnie źle – mam pełną świadomość, jakim kataklizmem może się okazać dla naszego hobby ta wojna taryfowa. Widzę, jak cierpią wydawnictwa, jakie problemy mają sklepy i widzę w tym również rozterki samych graczy. Podobnie jak w przypadku COVID-19 mamy do czynienia z prawdziwie przełomowym momentem w historii. I wydaje mi się, że wbrew wszelkim pozorom wyjdzie to nam, graczom, na dobre. Albo spłynie po nas jak po kartonowych kaczkach.
Pozwólcie, że wyjaśnię.
Taryfowy Miecz Salomona
Niezależnie od ambicji i motywacji prezydenta USA – i tego, czy taryfy zostaną podniesione, zawieszone czy po prostu przyjęte jako stały element ekonomicznego krajobrazu – na horyzoncie widać nadchodzące zmiany. Przyjdą szybciej lub później, w zależności od tego, jak sytuacja się rozwinie, ale przyjdą na pewno.
Osiągnęliśmy w branży masę krytyczną. Na wierzch wychodzą babole, finansowe niepłynności i błędne decyzje wydawców, a także światowe, nieco przesadne uzależnienie od produkcji w Chinach. Panika pojawia się w kampaniach, zarówno tych trwających, tych już niemal na progu dostarczenia do odbiorców, ale i tych, które dopiero mają nadejść. Wzrosną ceny. W sklepach zabraknie gier. Co gorsza – na niektóre będzie trzeba poczekać jeszcze dłużej, niż zakładano!
Zamiast panikować – lepiej spojrzeć na półkę wstydu, na półkę gier ulubionych, a w ostateczności: na ofertę i bieżący stan magazynowy ukochanych sklepów.
Zamiast obawiać się, że to, co dopiero mieliśmy kupić zdrożeje, albo zostanie dostarczone rok później – doceńmy to, co mamy i uspokójmy nieco zakupowe ambicje.
Mamy w co grać.
FOMO i asceza
Jestem typem gracza eksplorującego. Przy kolekcji opiewającej na ok. 150 tytułów, mój h-index to mizerne 10 (czyli posiadam 10 gier, w które zagrałem 10 lub więcej razy). Po kilku rozgrywkach, gdy z odkrywania gry wypadałoby przejść w tryb jej masterowania – wolę przerzucić swoją uwagę na coś nowego. Mam swoje evergreeny, ale na spotkaniach w grupie grającej wolę wyciągnąć coś nowego i sprawdzić, jak działa nowa zabawka i jakie pomysły przynosi.
Niestety, idzie to w parze z kolekcjonerstwem, a wręcz zbieractwem. Lubię mieć. Lubię kupować. Lubię wymieniać. Biorę udział w MatHandlu, szperam po wyprzedażach, śledzę Peppera i odświeżam sporadyczne, amazonowe okazje. Ciężko mi się rozstawać z pudełkami nawet, jeśli od długich miesięcy zbierają kurz, czekając na „kiedyś znajdę do tego grupę” albo „kolega Adam jeszcze się do tego przekona”.
Mam absolutnie przytłaczającą liczbę gier, które wciąż czekają na sprawdzenie. Kupione lub zdobyte, bo były silnie rekomendowane, bo mają coś unikatowego, bo pięknie wyglądają, bo mają nietypowe komponenty albo mechanikę, którą lubię. To czasem gry ze słabym marketingiem, niewielkimi nakładami, małą rozpoznawalnością, brzydką okładką czy niską oceną na BGG. Słowem: kupione najpewniej za niemałe guldeny, ale z niewielką szansą na odsprzedaż w sensownej cenie.
I równie niewielką szansą, by szybko wylądować na stole, skoro wkoło wciąż tyle nowości.
Co robić, panie premierze?
OLXowe peregrynacje
Choć jest kopalnią ciekawostek i unikatów, OLX ostatnio stawia mi czynny opór.
Sprzedaż gier z drugiej ręki, nawet tych nowych, idzie jak krew z zatkanego nosa. Wystawiam grę w najniższej na OLX cenie, a i tak nie mogę się opędzić od ambitnych negocjatorów-romantyków, podrywających mnie tekstami z cyklu „50zł” albo „a nie da się coś taniej?”. Gry wiszą w serwisie miesiącami, wyświetlane i nieobserwowane, albo obserwowane przez 23 użytkowników, nieczułych na kolejne obniżki ceny, czekających na zejście do poziomu 30 czy 40zł za grę obiektywnie wartą 200 czy 250zł. Największe unikaty, czasem w skali światowej, najpiękniej wydane i zapakowane w folie kickstarterowe cacka, obecne niemal w każdej kolekcji evergreeny, rekomendacje SU&SD, gry poświęcone przez popa i foliowane na udzie Salmy Hayek – wszystko ląduje w tym samym czyśćcu, czekając na łaskawego kupującego, gotowego zapłacić „rynkową” cenę za nową zabawkę do kolekcji.
I tu pierwsza pułapka.
To są właśnie realne, rynkowe ceny. Nie obiektywna wartość gry jest ważna, a jej wartość w oczach konsumenta.
I ten konsument mówi „85zł”, bo dla niego Roll For The Galaxy jest warte dokładnie tyle. Nie 199zł, które kosztuje w ostatnim sklepie posiadającym ją na stanie czy 115zł w najtańszej ofercie na OLX. Stan zachowania jest nieistotny, nie liczą się 7.6 na BGG, rekomendacje kolegów i koleżanek. Liczy się okazja.
Rozumiem to w zupełności, bo sam jestem po drugiej stronie. Też negocjuję, też podszczypuję sprzedawców kontrofertami i proponuję wymiany, choć chciałbym myśleć, że jestem w tym mniej nachalny i… bardziej czuły.
Ale dopiero przy tych nieudolnych próbach sprzedaży dociera do mnie, że gry nie są inwestycją. Że okazji do sprzedania za dobre pieniądze jest niewiele – tylko w przypadku tytułów wybitnych, popularnych i aktualnie niedostępnych w sklepach.
We wszystkich pozostałych przypadkach koszt zakupu gry i cena jej sprzedaży oddzielone są szeroką wyrwą – frycowym, płaconym za przywilej potrzymania pudełka na półce i może ogrania go ze dwa razy, jak dobrze pójdzie.
Wracamy do półki
Zezuję więc jednym okiem na Maroko, wertując polskie sklepy i crowdfundingowe nowości, a drugim na Kaukaz moich półek i regałów. I nie potrafię sobie za nic wytłumaczyć, że potrzebowałbym trzech lat, żeby ograć wszystko, co już posiadam, nawet gdybym miał trzy wieczory growe tygodniowo.
Umysł broni się przed tą informacją.
Mając w kolekcji 19 gier z TOP 200 na BGG myślę, że mam dość dobrą reprezentację wielu gatunków. Czy potrzebuję kolejnego deck buildera i jeszcze jednej gry z trick takingiem, żeby kolekcja była kompletna, pełna, wystarczająca? Czy znajdę czas na 120-godzinną kampanię w klimatach fantasy, czy może wolałbym spędzić 80 godzin w cyberpunkowej dystopii? A może powinienem wymienić Hansa Teutonica i Puerto Rico na nowe wersje z czterowarstwowymi kartami i wibrującymi figurkami, żeby NAPRAWDĘ w nie zagrać, a nie tylko przesuwać sześcianiki po planszy jak neandertalczyk, który jeszcze nie odkrył ognia ani screen printingu?
Żyjemy w złotej erze hobby – przynajmniej pod względem liczby publikowanych gier. Powstaje ich mnóstwo, ale z tego mnóstwa ogrom to zapychacze rynku, niemające szans na sławę czy dozgonne miejsca na naszych półkach. Oceniam, bardzo nieudolnie, że z KS-owych i GF-owych kampanii mniej więcej jedna na 10 czy nawet 15 to coś faktycznie nowego, świeżego na tyle, żeby zawiesić na dłużej oko, zanim pojawią się nieuchronne i niekorzystne porównania z grami już istniejącymi. Znalazłem i wsparłem Corps Of Discovery i Shadow Moon Syndicates (i jeszcze Artistry, chociaż tu nie spodziewam się rewolucji mechanicznej – po prostu lubię art noveau i Azula, czemu więc tego nie połączyć za 150zł + koszt przesyłki, prawda?), ale to małe rodzynki w ogromnym serniku crowdfundingu. Nie wiem, czy przemawia przeze mnie wybredność, czy fiskalna świadomość, ale coraz rzadziej moje serce przyspiesza widząc nową grę. #okboomer
Nowości jest zatrzęsienie, ale coraz mniejsza jest we mnie potrzeba, by mieć więcej podobnych do siebie, ale nieco nowszych, większych i niezmiennie droższych gier. Staram się kolekcję „kuratorować” – optymalizować pod względem objętości (do granic wyznaczanych przez regały), nie dublować, nie inwestować w dodatki póki nie zarżnę podstawki.
Ale wciąż wychodzi mi to za słabo.
I żona patrzy coraz bardziej koso.
Ale przecież małą karciankę jeszcze wcisnę, w przestrzeń między regałem a ścianą.
Refresh, remake, remix
Grałem ostatnio w Oathsworn, na które długo ostrzyłem zęby. I nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że gram w Gloomhaven. I że choć otoczka gry jest oczywiście inna i oryginalna, to fundamentalne wrażenia z rozgrywki są takie same. Przystanek w mieście, lekka, nieaktywująca mózgu i nieangażująca emocji fabuła czytana przez lektora (fenomenalnego, swoją drogą), pozorne decyzje, zakupy sprzętu i walka na heksach. „To już było” pomyślałem, pakując swoją postać do foliowego woreczka, żegnając się z nią niemal na pewno definitywnie.
Ale nie tylko Oathsworn ma ten problem – to po prostu mój najświeższy przykład takiego odczucia.
Gry planszowe to rynek produktów jak filmy czy muzyka, gdzie innowacje i eksperymenty są obarczone ryzykiem finansowej klapy. Lubimy to, co znamy – czego najlepszym dowodem są zalewające ostatnio rynek, deluksyfikowane, rozszerzane i odświeżane klasyki – i naturalnie chętniej wybieramy (jako ogół masy kupującej) rzeczy bezpieczne. Trwa złota epoka planszowego remake’u. Jeśli taryfy faktycznie wstrząsną tym rynkiem tak, jak można się tego spodziewać, miejsca na planszowe dziwolągi będzie jeszcze mniej – skoro nawet od lat podający to samo danie w nowym sosie CMON zwija żagle.
Nie zauważamy przy tym – przynajmniej nie głośno – jak strasznie podrożały gry i jak przesunęła się nasza percepcja „normalnej” ceny. Dopłacamy za figurki, za selektywne lakierowanie i większe pudełka, które mieszczą płatne dodatki – rzadziej dopłacamy za nowatorski gameplay i poszerzenie planszowych horyzontów. Dopłacamy już nie tylko ciężko zdobyte guldeny, ale i nasz czas, pokornie godząc się na dwuletnie oczekiwanie na kuriozalnie drogą paczkę.
Plus jest taki, że przy okazji fundujemy innym frajdę – bo z pieniędzy zdobytych w kampanii wydawca funduje sobie druk nadprogramowych egzemplarzy, które potem sprzeda (często taniej) w retailu.
Proszę wybaczyć generalizację – wiem, że jest wśród nas wielu „szperaczy”, którzy wyłapują na rynku niszowe i mniej promowane tytuły. I na szczęście wciąż są projektanci i wydawcy, którzy idą własną ścieżką i inwestują w kreatywność nawet, gdy może ona nie być opłacalna.
I to najbardziej tym projektantom i wydawcom zaszkodzą cenowe i taryfowe rewolucje.
Za co tak naprawdę płacimy?
Płacimy więcej za gry – to trend niezmienny i dostrzegalny prawie wszędzie. Tylko „małe karcianki” trzymają się nadal okolic 40zł.
Tylko czy płacąc więcej, tak naprawdę dostajemy w zamian obiektywnie WIĘCEJ frajdy? Czy to po prostu nadal ten sam poziom dobrej zabawy, ale w innym opakowaniu czy pełniejszym pudełku?
Jestem jak najbardziej za kupowaniem nowości. Jednak w obecnej ekonomii te nowości mają do spełnienia wyższe standardy i wyższe poprzeczki do przeskoczenia. Nie ma nic złego w podawaniu wciąż dania z tych samych składników, okraszonych inną omastą, ale przy obecnych cenach te dania nie smakują już tak samo. Oczekuję od nich przynoszenia więcej innowacji, świeżości i pomysłowości – na każdym froncie. Inaczej finansowo to się po prostu nie spina. I być może stąd moja względna powściągliwość w kupowaniu.
Przyrost jakości gier – subiektywnie rozumianej jako frajda – jest niewspółmierny do tego, jak rosną ceny gier i jak wydłuża się czas oczekiwania na nie (przy crowdfundingu). Nadal można – wchodząc w hobby lub je eksplorując – znaleźć fenomenalne gry za 50 czy 200zł, gotowe do odbioru lub wysyłki zaraz po zapłacie. Zdaje mi się jednak, że dla osób, które już trochę siedzą w hobby, wyraźnie odczuwalny jest pewien szklany sufit. By go przeskoczyć, trzeba dopłacić, i to słono.
Sam w sobie czuję jednak pewien opór. Bo w domyśle – gra starsza (czytaj: sprzed więcej niż roku czy dwóch) to gra mniej nowoczesna nawet, gdy ma odświeżoną szatę i pozłacane pudełko. I może takie Cyklady, Robo Rally albo inny Scoville to wartościowe tytuły… ale skoro są już nowe edycje i wymyślne big boxy, to czy opłaca się kupować tańsze, starsze wersje? Nie mówiąc już o szperaniu w kilkunastu tysiącach OLX-owych ogłoszeń z rzeczami używanymi i niedostępnymi w sklepach?
Kult nowości jest w naszym hobby bardzo zaraźliwy i trudny do zrzucenia, prawie jak nałóg nikotynowy. Wciąż kusi, mąci w głowie i nawraca falami. A jego karmienie staje się coraz trudniejsze. I to nie półki krzyczą w niemym proteście – krzyczy przede wszystkim portfel. Podatek od nowości rośnie i wymaga coraz większych poświęceń – tylko mój szef najwyraźniej jest na to niewrażliwy.
Choose your own adventure!
Sami wybierzcie truizm, którym mógłbym zakończyć ten tekst:
- „doceniajmy to, co mamy „
- „wszystko co fajne, już powstało, otwieraj tę Agricolę„
- „kiedyś to były gry, teraz nie ma gier”
- „odkupię od Was te głupie KS-y, ale za stówkę, no chyba, że z metalowymi monetami, to 120”
- „mantra na dziś to: nie kupię nowej gry, kupię coś starego na OLX”
- „nie oglądajmy się na sytuację: po prostu grajmy”
Nie chcę kończyć sucharską myślą o tym, że swoje najlepsze gry mamy już na półce. Bo ten argument i ta rekomendacja wracają jak bumerangi sumienia, za każdym kryzysem ekonomicznym, przy każdej podwyżce cen i przy każdym zaklinowanym kontenerowcu.
Zachęcam więc do stricte ekonomicznej refleksji.
Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek siła wyższa była tak dosłowna w swojej sugestii, że nadszedł czas przynajmniej zwolnić w swoich zakupowych zapędach. Widzę bowiem dwie drogi: albo gry będą dalej produkowane w Chinach, albo systematycznie ich produkcja rozłoży się na inne kraje. W obu przypadkach czekają nas podwyżki cenowe: albo ze względu na taryfy czy choćby zabezpieczanie się wydawców przed ich potencjalnymi efektami, albo ze względu na wyższe koszta produkcji, które przynajmniej początkowo wiązać się będą z produkcją w Europie, Meksyku czy Indiach (dopóki nowe linie produkcyjne trochę nie okrzepną).
Może część firm pójdzie drogą firm jak choćby rodzime Muduko (niektóre gry produkuje w Fabryce Kart Trefl) lub CGE (z 70% udziałów we „własnej” fabryce, produkującej głównie na potrzeby CGE). Może wydawcom odwidzi się deluksyfikacja i wrócą do koncepcji „less is more” i pewnej komponentowej prostoty, która cechuje wiele historycznych evergreenów. Może następnym razem wystarczy standardowy meepelek i pomysłowy mechanizm. Może obroni się merytoryka, a nie produkcja. I może w porę uda nam się pohamować impuls zakupowy.
Nawet gdyby branża stanęła w miejscu i zaprzestała jakiejkolwiek produkcji, mamy tysiące tytułów do poznania i mnóstwo zasobów do eksplorowania.
Na rynku globalnym z pewnością czekają nas zmiany, ale niektóre rzeczy raczej zostaną po staremu.
Będziemy nadal kupować nowości – ale może trochę wolniej.
Będziemy dawać się zwodzić reklamie i ulegać FOMO – ale może trochę rzadziej.
Będziemy wciąż przyglądać się premierom – ale może trochę krytyczniej.
Przystańmy czasem na chwilę, policzmy ciężko zarobione dutki i weźmy głęboki oddech. Spójrzmy przed siebie, trochę na prawo i trochę na lewo. a potem zmierzmy się z półką wstydu.
Wróćmy do tej ulubionej, dawno niegranej ukochanej, nieśmiało kurzącej się przed nami. Spójrzmy jeszcze raz na tego kickstartera, który zacznie się kurzyć dopiero za 14 miesięcy… jeśli dobrze pójdzie.
I podejmijmy decyzję ponad taryfami.