W dzisiejszym odcinku Pingwin, aby grać używa dużego stołu i PS4, Gała mierzy się ze swoimi słabościami i gra w to, co jeszcze nie grała, a Daria porywa się na walkę z wielkimi figurkami i mnóstwem kart. Podsumowując – jest co czytać!
Pingwin
Cut the Rope. Zabawna ale dość losowa karcianka o układaniu stosów rosnących bądź malejących. Takich stosów mamy na stole trzy (nie wiem czy przy każdej liczbie graczy – ja akurat grałam na dwie osoby). Przed sobą też możemy mieć do trzech stosów, na których wolno nam kłaść karty w dowolnej kombinacji. To praktycznie rzecz biorąc karty odrzucone – po to, by móc coś dociągnąć na rękę – a na tej mamy zawsze 6 kart. Ostatnim – ale wcale nie najmniej ważnym elementem jest stosik 10 kart leżących obok nas – to nasz prywatny stos, którego próbujemy się pozbyć. Nasz cel. Wierzchnia karta tego stosu jest odkryta i możemy ją używać tak samo jak kart z ręki bądź stosików przed nami. A jak? Otóż w naszej turze dokładamy jakąś kartę do jednego z trzech stosów na środku stołu – tych które mamy zadanie budować (koniecznie rosnąco bądź malejąco i oczywiście zawsze o jedno oczko różnicy). Możemy też zacząć taki stos o ile wyłożymy 1 lub 10. Jeśli udało się wykonać legalnie ruch to nasza kolejka trwa dalej. Jeśli nie – cóż, możemy co najwyżej odłożyć coś na jeden ze stosów przed sobą i dobrać do 6 kart na rękę. A tura przechodzi na kolejnego gracza. Ach, zapomniałabym o jokerach. Jest ich w talii nawet dość sporo. Czy mówiłam już co jest celem? Pozbycie się 10 leżących obok nas kart. Kto pierwszy tego dokona, ten wygrywa.
Gra jest – jak wspomniałam – losowa, ale też wymaga kombinowania. Aż do czasu, gdy się zorientujecie, że 6 kart na ręku + 3 stosy przed graczem to razem 9 – i trzeba tak kombinować, żeby posiadać (prawie) pełne spektrum liczb. Oczywiście losowość tu nam w tym będzie pomagała lub nie i dlatego nie jest to gra, za którą dalibyście się pokroić, ale jest dość zabawna. Trochę przypomina mi The Game, tyle że ta ostatnia jest kooperacyjna. Reasumując – jak wam się trafi Cut the Rope to nie musicie uciekać do innego stolika, nie gryzie. Ale też na miłość od pierwszego wejrzenia nie liczcie.
Cut the Rope
Zaplątana Sawanna. Świeżynka od FoxGames. Trochę dziwna gra, w której potrzebny jest duży stół i sznurek. Sznurek jest w komplecie (a nawet dwa), stół musicie sobie zorganizować sami. Chodzi o to, że na naszej wielkiej sawannie pasą się różne zwierzęta, a my jesteśmy badaczami, którzy za pomocą rzeczonego sznurka będą prowadzić nad nimi badania, czyli opasywać co bardziej intratne sztuki sznurkiem. Przedtem dołożywszy gdzieś pociągnięty wcześniej kafelek (sawanna żyje, zwierząt na niej przybywa, a nawet w pewnym sensie ubywa, gdyż w trakcie gry oznaczamy niektóre kafelki jako zbadane i one już nam nie zapunktują przy kolejnych wyprawach).
Gra ma dwa warianty – jeden wykorzystujący karty badań – wtedy staramy się wypełnić zadanie z karty jak najlepiej (np. złapać najwięcej zwierząt aktywnych nocą) i drugi, dla młodszych dzieci, który wymaga, by w objętym sznurkiem obszarze znalazło się właśnie dołożone przez nas zwierzę – i wtedy punktują zależności pomiędzy „złapanymi” kafelkami. Gra jest nietuzinkowa i – co mnie zaskoczyło – ma walory edukacyjne. Uczy szacować odległości oraz zależność pomiędzy polem i obwodem a kształtem figury. Do tego uczy liczenia – tu stracę (np. biorąc kartę z ujemnymi punktami) ale tam zyskam (bo dzięki niej złapię lepsze zwierzęta). Uczy optymalizacji. Ciekawa pozycja nie tylko do domu, ale i do szkoły.
Zaplątana sawanna
To jesteś Ty! No i w tym problem, że nie jest to gra planszowa. Co mnie podkusiło, żeby zagrać na PS4? Dzieci! Argument? „Mamo, to jest takie Ego, tylko na PS4!” A że w Ego od Trefla grało nam się całkiem fajnie, to dałam się przekonać. I wiecie co? ta gra ma wszystko co ma dobra planszowa imprezówka. Relacje!
W trakcie gry musimy wykonywać różnorakie zadania – odpowiadać na pytania, zrobić minę, strzelić sobie selfie, narysować coś, dokończyć zdanie… a przy tym wszystkim obstawiamy nasze wyniki – im bardziej zgodny z innymi, tym więcej punktów dostaniemy. A do tego możemy podwoić stawkę.
Były mega emocje, śmiech, rozmowy o tym co, kto i dlaczego. Takie jakie towarzyszą Ego. I o to chodziło! Dla wszystkich miłośników PS4 – polecam. Oderwijcie się od Uncharted czy Tomb Raidera i zagrajcie rodzinnie w To jesteś Ty!
To Jesteś Ty!™
No i wydało się kto lubi podróżować...
... i grać w planszówki ;)
Gała
Wakacje były dla mnie czasem ogrywania znanych i kultowych gier, ale kiedy nadeszła jesień, przyszedł czas na wcześniej nieznane tytuły. Czytanie instrukcji (często gier, które już od roku leżą na mojej półce, aż wstyd się przyznać…), czy też wsłuchiwanie się w tłumaczone przez znajomych zasady – to dało mi niezłego kopa i postanowiłam zapoznać się ze wszystkimi moimi grami, w które jeszcze nie grałam (a jesień i zima to najlepsze na to pory, bo gry są idealne na chłodne wieczory!).
Na pierwszy ogień poszła gra z serii Egmont Geek – El gaucho, z której to serii miałam już okazję zagrać w Concordię i Hansę Teutonicę. Obie gry uwielbiam, więc przed El Gaucho postawiłam wysoką poprzeczkę. Szata graficzna cieszy oko, jakiś tam klimat jest, no i mechanika jest bardzo ciekawa. W grze rzucamy kośćmi i począwszy od gracza rozpoczynającego każdy wybiera dwie. Dzięki odpowiedniej cyfrze na kości możemy wykonywać poszczególne akcje: albo kłaść swoje pionki na kafelkach krów, które tworzą określone stada, albo zarezerwować akcję specjalną. Mamy naprawdę wiele możliwości, jest też negatywna interakcja – kradzież płytek, aby dołożyć je do swoich stad (osoba poszkodowana nie cierpi aż tak bardzo, bo w zamian dostaje punkty zwycięstwa równe liczbie na kafelku). I gra się naprawdę przyjemnie, do momentu, kiedy pojawia się paraliż decyzyjny. A pojawia się dosyć szybko i niestety im bliżej końca, tym go więcej. Ilość możliwości, jaką możemy zrobić w swojej turze jest naprawdę duża, a kiedy gracz aktywny rozmyśla nad ruchem, inni się nudzą – bo ciężko zaplanować swoje ruchy kiedy nie wiemy, czy pozostaną nam odpowiednie cyfry na kościach. Niestety El gaucho według mnie nie dorównuje Concordii czy Hansie Teutonice (choć ta druga to suchar nad sucharami). Niemniej jednak gra zostanie w mojej kolekcji, ale jest ona raczej z tych, na które będziemy się umawiać, a nie z tych, które wyciąga się, kiedy nie wiadomo, w co zagrać.
Kolejną grą byli Kowale Losu. Tytuł ten owszem, znałam, ale szczególnej uwagi do niego nie przywiązywałam, bo po prostu myślałam, że gra nie jest w moim typie. Jakże się myliłam! Koleżanka wypożyczyła nam grę, przeczytała zasady i tak oto zaczęła się moja przygoda z Kowalami. A ta przygoda będzie trwała jeszcze długo. Jest to gra z całkiem prostymi zasadami, w której mechanika opiera się na rzutach kośćmi, zbieraniem odpowiednich dóbr, wymienianiem ich na karty z konkretnymi funkcjami lub na ścianki do kości. I właśnie tak – ulepszamy swoje kości, dzięki czemu możemy wykonywać coraz to droższe akcje. Najpierw zagraliśmy w trzy osoby i ta pierwsza partia bardzo mi się spodobała, choć uznałam ją za trochę krótką, ok. 30-minutową. Następnie zagrałam już sama z mężem i na dwie osoby było jeszcze szybciej! Bardzo mi się spodobało to budowanie własnych kości, ale uważam, że pierwsza osoba ma trochę gorzej – bo w turze każdego gracza rzuca każdy. Więc kiedy pierwszy gracz ma mało dóbr, aby kupić coś konkretnego, tak już ostatni gracz ma ich więcej. Nie grałam w Kowali Losu na 4 osoby i bardzo tego żałuję, bo podejrzewam, że właśnie taka rozgrywka byłaby dla mnie najbardziej satysfakcjonująca. Gra jest już niestety oddana do wypożyczalni, ale przy najbliższej „super okazji” zapewne ją zakupię, bo bardzo chcę mieć ją w swojej kolekcji. Według mnie to świetny tytuł dla zarówno początkujących graczy, jak i takich, którzy wolą bardziej skomplikowane gry.
I w końcu przyszedł czas na Inspektora Tusza od Egmontu. Słysząc o tej grze miałam mieszane uczucia – niby imprezówka, ale temat powielany już wielokrotnie. Bo to nic innego jak kalambury obrazkowe. Z jednym małym wyjątkiem… Na początku tury gracz rysujący rzuca kością, aby określić, kto zakłada okulary: on, pozostali, czy wszyscy. A okulary sprawiają, że nie widać tuszu na kartce i hasła należy zgadywać poprzez uważne śledzenie ruchu ręki! Są karty łatwe, są i trudne, a każda z nich ma także wersję hasła napisaną w języku angielskim. To świetna sprawa – ja sama uwielbiam gry, dzięki którym mogę się czegoś nauczyć, a angielskiego to już w szczególności! Gra spodobała się mi i moim znajomym, było dużo śmiechu, a więcej o niej przeczytacie w recenzji, którą znajdziecie w serwisie już niedługo.
Daria Chibner
W tym tygodniu mierzyłam się zarówno z figurkami, jak i kartami.
Oczekiwany przez wielu tytuł na podstawie słynnej gry na PS4, która charakteryzowała się legendarnym poziomem trudności. Jestem fanką cyfrowego pierwowzoru, więc z wypiekami na twarzy oczekiwałam swojej kopii. Na pierwszy rzut oka uderzyły we mnie wspaniałe figurki, mocno nawiązujące do swoich ekranowych odpowiedników. Naprawdę taka stylistyka jest dla mnie fenomenalna, a chociaż nie dopieszczono wszystkich detali, to nadal z radością podziwiałam kunszt ich wykonania. Pozostało tylko rozłożyć plansze i ponownie zanurzyć się w świecie śmierci… I niestety potwierdziło się, że to co sprawdza się na ekranie nie zawsze przełoży się na radość z rozgrywki nad stołem. System walki nie jest zły, szczególnie że każdy potwór (nawet jeśli należy do tej samej klasy!) może poruszać się oraz atakować w różny sposób. A potyczka z końcowym bossem to szaleństwo, choć zastosowanie acrów (podział na pola ataku/słabych punktów potwora w zależności od ustawienia figurki) nie zawsze był dla mnie czytelny. Jednakże samo grindowanie, aby doczłapać się to ostatecznej walki jest ciągłym, banalnym, schematycznym powtarzaniem tych samych ruchów. Jak już rozgryziemy potwora (a nie jest to zbyt trudne), to pozostaje nam jedynie mozolne zbieranie expa. I od nowa, i od początku, i znów to samo! Tracić 1-2 h na samo zbieranie przedmiotów i doświadczenia?! To już lepiej wylosować bądź wybrać najlepsze przedmioty i po prostu udać się do bossa. Podobnie kpiną jest levelowanie postaci oraz kampania. Zbieramy dusze i dostosowujemy statystyki do potencjalnych przedmiotów. Żadnych nowych zdolności, nic wpływającego na styl walki, zero pomysłów. A kampania ogranicza się do krótkiego wprowadzenia wraz z połączeniem kilku różnych ustawień kafelków terenu. Dodaje też parę ułatwień. Nigdy nie widziałam większej parodii kampanii. Podsumowując – poza pięknymi figurkami raczej nie znajdziemy tutaj nic ciekawego. Piękna wydmuszka.
Legendary Encounters: A Firefly Deck Building Game
Moja miłość do mechaniki deck buildingu jest niezmienna od wielu lat, toteż nadszedł czas, aby przetestować jednego z przedstawicieli sławnej serii Legendary. Wybór padł na setting Firefly, gdyż po pierwsze jest to mój ukochany serial, a po drugie jak dotąd nie wymyślono nic lepszego od połączenia westernu z kosmosem. Kooperacyjnie możemy się tutaj zmierzyć z wyzwaniami znanymi z serialu. Niestety, zamiast zdjęć wybrano koszmarne ilustracje, które nie przypominają nawet sztuki nowoczesnej. Zaprezentowany na kartach styl graficzny jest gorszy także od moich prób spełnienia oczekiwań nauczycielki plastyki w podstawówce. Lepiej w ogóle nie patrzeć na ten estetyczny koszmar. Ból naszych oczu wynagrodzi jednak rozgrywka. Jest dostatecznie trudno, regrywalność zapewnia sposobność wyboru różnych postaci, od których zależy konstrukcja decku, z którego będziemy kupować karty do własnych talii. Ponadto znajdziemy tutaj interesujące oraz tworzące niezłe kombosy zdolności kart, sporo wrogów do pokonania, niespodziewane zwroty akcji podczas misji oraz świetny system zadawania ran naszemu statkowi (a przy okazji – załoga również może ucierpieć). Największy minus? Przygotowanie gry! Nawet ułożenie tych wszystkich kart po otworzeniu pudełka przyprawi nas o delikatny zawał. A potem znów trzeba wszystko mieszać, układać i tasować. To naprawdę pochłania mnóstwo czasu. I jest przyczyną, że gram o wiele rzadziej niż bym chciała. Po prostu na myśl o tych wszystkich przygotowaniach odechciewa mi się kolejnej kosmicznej przygody. Niemniej jednak jest to świetny kooperacyjnych deck building, który przepadł w graficznej zgrozie i mozolnym set-upie. Dobra, przyznam jeszcze, że trochę za mało tutaj tego deck buildingu, lecz prawdopodobnie jest to już moje skrzywienie…