Valheim: The Board Game od Mood Publishing.
Recenzowany egzemplarz to wersja Deluxe gry.
Wybudować dom to rzecz prosta. Ale już doposażenie go w niezbędne wygody – to wyzwanie.
Gdy za oknem rozpościerają się bagniska, na których czai się oślizgła kreatura – to wyzwanie jeszcze większe.
A jeśli każda wyprawa do lasu po budulec może skończyć się utarczką z kamiennym golemem lub magicznym, wściekłym rogaczem – sprawa wymaga specjalisty.
A najlepiej: specjalistów. Specjalistów od budowy, aranżacji, przetwarzania surowców, wytwarzania broni i zbroi, a także… przetrwania.
Czasy są ciężkie – ale na szczęście jesteśmy tu my. Gotowi na wszystko. Zaraz ruszamy na polowanie – musimy tylko zejść garnek pożywnego gulaszu z jelenia.
Zew natury
Po fantastycznym Deep Rock Galactic Mood Publishing wraca z kolejną kooperacyjną grą. Oto Valheim: The Board Game!
Od 1 do 4 graczy sprawdzi się w starciu z mniej lub bardziej mitycznymi stworzeniami, starając się przy okazji urządzić swoje wspólne, kryte strzechą gniazdko. Scenariuszowa rozgrywka (z opcją łączenia 4 scenariuszy w kampanię) stawia nas zawsze w tym samym punkcie startowym – naszym domu – ale otacza go coraz to nowszymi terenami i wyzwaniami.
Rolą graczy jest zbieranie surowców na rozbudowę domu o łóżko, palenisko czy większy stół, używanie tych samych surowców do wytwarzania oręża, a finalnie – stawianie czoła kolejnym bossom. Naturalnym rytmem rozgrywki jest tu więc balansowanie między eksploracją coraz dalszych terenów, powrotami do domu na dozbrajanie się i realizowaniem zadań scenariusza.
Gra jest bogata w mechanizmy, ale nie jest przy tym trudna. Flow rundy jest prosty – trzy akcje i zmiana gracza – i choć samych akcji jest tu… BARDZO DUŻO (bo aż kilkanaście) to głowa nigdy nas nie rozboli. Większość sprowadza się do pobrania, wydania lub przetworzenia surowców. Pozostałe – do rzutu kośćmi i interpretacji wyników. Ikonografia jest czytelna, są zaledwie dwa statusy postaci, a niemal każdy komponent ma tu swoje logiczne miejsce – czy to w efektownej chacie czy na dwuwarstwowej planszetce.
Ruszajmy więc na spotkanie przygody!
Do Valheimu w lewo i dalej prosto
Nasze rundy w początkowej grze to prosta eksploracja: zaludnianie odkrytych kafli potworami i „znajdźkami”. Jeśli przy rąbaniu drewna czy kuciu skał będziemy za głośni – potwory podbiegną do nas, by dotrzymać nam towarzystwa. Rezultat tego dotrzymywania podadzą nam kości: zależne od naszego uzbrojenia. Jeśli więc nie lubicie eksploracji, potworów i rzutów kośćmi: nie podchodźcie bliżej!
Valheim cechuje zgrabna elegancja. Walki trwają do upadu jednej lub drugiej strony. I jest w nich sporo emocji i możliwości, by wroga – i siebie! – zaskoczyć. Tu rzucamy bombę, tam łykamy miodu pitnego, bronimy się imponującą tarczą, dodatkowo wzmacniając obronę 1 punktem Wytrzymałości – naszej drugiej, obok zdrowia, „waluty”. Czasami wystarczą dwa rzuty, czasem pięć – ale w końcu jedna strona pada, a druga rusza dalej na swoją wyprawę. Potwory są przy tym bardzo różnorodne, a każdy ma swój „myk” – najczęściej aktywowany przez wyrzucone „!”.
Do naszej wojennej dyspozycji jest ok. 30 tarcz, hełmów, zbroi i broni – w tym miecze, topory, młoty i łuki. Każda jest unikatowa, zawsze więc w naszej kompanii będziemy różnicować się stylem walki i jej skutecznością. System craftingu jest przy tym rozkosznie logiczny, pozwalając nawet odzyskać 1 surowiec z wyposażenia, które właśnie zastępujemy lepszym modelem.
Z racji na losowość, nigdy nie ma pewności, że pokonamy wszystko, co stanie nam na drodze. I gra rzuca nam pod nogi mnóstwo trudności. Drogocennej skrzyni pilnują dwa kościotrupy, obok źródła miedzi stoi troll, a droga przez bagno spowalnia nas i zużywa więcej akcji. Każdy teren ma przy tym inną charakterystykę, inny wachlarz potworów, ale i niesie inne zasoby. Trudno więc zadowolić się odkryciem pojedynczych kafli wokół domu – Valheim ciągnie nas dalej i dalej, aż w końcu uznajemy, że już czas.
I ruszamy na bossa.
Ja jestem szefem tego bagniska
Na przestrzeni 14 scenariuszy spotkamy łącznie 4 bossów – naturalnie bardzo od siebie różnych.
Walki z nimi to spotkania na dedykowanych planszetkach, „urozmaicone” taliami zdolności bossa. Jeśli będziemy się ociągać i nie pokonamy przeciwnika zanim talia się nie wyczerpie – skończymy marnie. Bo tak jak śmierć z ręki zwykłego przeciwnika jest tu karana symbolicznie (upuszczenie 1 przedmiotu i powrót do domostwa), to śmierć z rąk bossa wyłącza nas z gry do czasu, aż inny gracz nie poczęstuje nas miodem pitnym. Brak miodu? Cóż…
Bossowie to podwójna łamigłówka. Z jednej strony – mają po prostu określone ataki wynikające z kości. Z drugiej – ich planszetka i talia to źródło manewrów specjalnych. Podrzucanie trucizny na określone pola, uruchamianie ataków zależnych od aktualnego pola widzenia, przyciąganie i odpychanie graczy od siebie – gra nie lubi bezczynności! Będziemy więc biegać, atakować, leczyć się, używać umiejek i okazjonalnie przerzucać kości, walcząc nie tylko z wrogiem, ale i uciekającym czasem.
Jak widzicie, nie ma w Valheim: The Board Game nic trudnego. A ile w nim mistycznej, planszowej magii?
Nordyckie przyjemności
Już na starcie Valheim uderza po oczach prezencją. Ta gra jest po prostu cudna i pasuje do każdego stołu – choć nie na każdym się mieści!
Dwuwarstwowe planszetki, drewniana chatka, masywne figurki, kolorowa plansza, zdobne surowce, duże kafle i rozsiane wszędzie talie pięknie ilustrowanych kart – tę grę można dosłownie pożerać wzrokiem. Wszystkiego jest tu dużo, wszystko jest bogate i widowiskowe. Szkoda mi tylko organizerów. Choć przyspieszają obsługę gry, to są wykonane z absolutnie cienkiego, giętkiego plastiku. Surowce i żetony trudno wyjmować z wąskich, głębokich przegródek, a niewykorzystana przestrzeń w pudełku sprawia, że w transporcie karty i komponenty wysypują się ze swoich miejsc.
Rozgrywka jest bardzo płynna i pełno tu mechanizmów wzmacniających kooperację. Możliwość dołączenia do walki i wsparcia innego gracza chroni go przed dodatkowymi obrażeniami od liczebnie przeważających wrogów. Wspólnie zbierane surowce trafiają od razu do domu lub – w wariancie trudniejszym – muszą być tam dostarczone przez znalazcę. Wspólnie budowane usprawnienia pomagają się leczyć, lepiej karmić czy wytwarzać bomby i miód.
Talia wydarzeń pięknie krzyżuje nasze plany i zmusza do reakcji, np. chowania w domu przed burzą. Nasze asymetryczne zdolności, losowane na początku gry, różnicują nieco strategie, sugerują najlepszą broń do wykorzystania czy ułatwiają podział zadań między graczami (choć najpierw trzeba je odblokować odpowiednimi działaniami w grze). Ruszamy do walki z podpaloną wcześniej bronią, zmieniamy oręż przed walką, szukamy na mapie magicznego handlarza, który za 3 monety da nam naprawdę wypasiony sprzęt do walki… Jest tu zawsze coś do zrobienia, odkrycia, zbudowania czy wytworzenia. Gra żyje, każdy kąt jest wart sprawdzenia, a każdy potwór wart ubicia, by zdobyć nagrodę. Chcemy Valheim odkrywać i poznawać wszystkie jego smaki – wszystkimi zmysłami.
Deep Rock Valheimic
Nie sposób uniknąć porównań do poprzedniego tytułu od Mood Publishing – Deep Rock Galactic. To wręcz siostrzane gry tego samego autora. Kooperacyjne, bogato wydane, oparte o podobne mechanizmy, obie oparte o gry video. Valheim mniej stawia na humor, z którego słynie DRG, ale daje wręcz bliźniacze odczucia z samej rozgrywki. Nie jestem jednak pewien, czy różnice są wystarczające, by usprawiedliwić posiadanie obu gier w jednej kolekcji. O ile nie jesteśmy silnie związani z tematyką nordycką, Deep Rock Galactic jest tytułem bardziej ekscytującym i bombastycznym – nie tylko przez wybuchowo-wydobywczą tematykę i arsenał kozackich spluw. Tematyka DRG jest po prostu bardziej lotna, a sama gra – bardziej rozwinięta, dzięki dodatkom urozmaicającym nasze instrumentarium, odwiedzane lokacje czy wrogów, a także łączącym scenariusze w opcjonalną kampanię. Deep Rock Galactic oferuje sporo więcej do kochania, mimo tej samej liczby scenariuszy. Być może w przyszłości dodatki wzbogacą i Valheim – choć obecnie to czysta spekulacja.
Decyzje podejmowane w Valheim są do siebie zbliżone, podobnie jak pierwsze podejmowane kroki. W domu potrzebujemy z grubsza tych samych mebli, będziemy dążyć do szybkiego wytworzenia podobnych broni (choć dostęp do nich warunkuje scenariusz – obecnością niektórych materiałów), bez których nie mamy szans z bossem. Zagrożenie jest mniejsze, bo i śmierć nie jest permanentna. Design scenariuszy również jest powtarzalny: zbierz dwa trofea i zabierz je do ołtarza, by wywołać walkę z bossem / pokonaj golema, by zebrać jajko i wywołać walkę z bossem / kup specjalny przedmiot u magicznego handlarza, by na ołtarzu wywołać walkę z bossem. Za mało przy tym różnorodności w broni, by każdy scenariusz był w pełni unikatowym doznaniem. Czasem tylko pojawi się okazja, by wybudować łódź i dotrzeć nią do odległej wyspy.
Wiosłujemy ku wieczności
To nie znaczy, że Valheim jest nudny czy zepsuty. Po prostu nie wraca się do niego z taką ekscytacją, jak do Deep Rock Galactic, gdzie humor, wyposażenie i scenariusze były źródłem czystej, planszowej frajdy.
To nadal dobrze zaprojektowana, spójna gra, z silnym aspektem kooperacyjnym, żywym światem do eksplorowania i bogactwem komponentów do obracania w dłoniach. Obie gry współdzielą zwarty, elastyczny system, Valheim zabiera go jednak w nieco bezpieczniejsze rejony. Nie uświadczymy tu ataku ze strony hordy przeciwników, blokujących nam przejście i zmuszających do ciągłej walki defensywnej. Ten specyficzny „luz” może jednak być zaletą – bo DRG często robiło się wręcz klaustrofobiczne i „tłoczne”.
I tak jak w przypadku Deep Rock Galactic naturalnym rezultatem zakochania w grze było dla mnie odkrycie gry video, tak tutaj… nie czuję takiej potrzeby. Wiem, że to niezależne byty, ale było dla mnie znakiem jakości to, że planszówka zachęciła mnie do odpalenia gry na komputerze. To rzadki wyczyn – i wart podkreślenia.
Valheim: The Board Game spełnia swoje zadanie jako spójny, atrakcyjny wizualnie i mocno interaktywny system. Nie ma niestety tej magicznej iskry, która utrzymałaby moje zainteresowanie na dłużej. Chętniej niż budową przytulnej chatki zająłbym się np. borowaniem w krwistoczerwonej, kosmicznej skale.
Być może nie jestem po prostu typem domatora.
Zalety:
+ bogactwo mechanizmów zbierania, wytwarzania i przetwarzania
+ urozmaicające rozgrywkę wydarzenia
+ widowiskowe ilustracje i komponenty
+ spójne i logiczne mechaniki, angażujące do eksploracji świata gry
Wady:
– niewielka różnorodność scenariuszy
– powtarzalne początki w każdej rozgrywce, oparte o podobne ruchy i rozbudowę tych samych elementów domostwa
– zbyt mało ekwipunku i taktycznych urozmaiceń w walce
– niska jakość plastikowych organizerów
Personalizowana playmata dzięki uprzejmości Playmaty.pl
Ogólna ocena
(7.5/10):









Złożoność gry
(7/10):









Oprawa wizualna
(8/10):









Co znaczy ta ocena według Games Fanatic?
Dobry, solidny produkt. Gra może nie wybitnie oryginalna, ale wciąż zapewnia satysfakcjonującą rozgrywkę. Na pewno warto ją przynajmniej wypróbować. Do ulubionych gier jednak nie będzie należała.
GamesFanatic.pl Gry planszowe – recenzje, felietony





























