Ile można, panie.
Ile można?
Poważnie pytam. Ile razy można pokonywać 800km, a następnie dreptać codziennie 18 000 kroków? Nosząc przy tym nieporęczne torby z kanciastymi pudłami? Wieczorami padając na dziób i nawet NIE GRAJĄC w te przyniesione wielkim wysiłkiem gry?
Powiem szczerze – można tak bez końca. I dlatego jeszcze przed tegorocznymi targami SPIEL podjąłem zakrawającą na clickbait decyzję, by tam nigdy nie wracać. A przynajmniej – nie wracać przez dobrych parę lat, a już na pewno nie w roli medialnej.
Pozwólcie, że wytłumaczę.
(nie)Długa droga do Essen
Domyślam się, że z innej perspektywy może to wyglądać mało wiarygodnie. Jeździ taki prezenter, zbiera prezenty, potem je recenzuje – żyć, nie umierać, prawda? I nie chciałbym tu nierzetelnie dodawać, jaką to ciężką dolą jest żywot recenzenta – zupełnie nie o to chodzi. Bardzo się cieszę, że na tegorocznym SPIELu byłem, przywiozłem wiele rzeczy, w które wierzę, że będą przynajmniej dobre. Sumarycznie było to najbardziej „oswojone” Essen w mojej krótkiej karierze.
Ale nie chcę wracać, bo to ślepa uliczka.
SPIEL będzie zawsze. Zawsze będzie kusić, zawsze przyniesie sporo nowości i istnieje duża szansa, że redakcja będzie kogoś wysyłać w rozkoszną delegację.
Po prostu… nie mnie.
Od 4 lat jeden przedłużony, październikowy weekend spędzałem w Nadrenii-Północnej Westfalii i wracałem z bagażnikiem pełnym szczęścia. W tym roku poczułem, że formuła się wyczerpuje. Dla mnie prywatnie, jako osoby grającej, to już nie jest to, co w poprzednich latach.
Poprzednie lata w Essen
Żeby nie powtarzać informacji wciąż aktualnych, zapraszam Was do archiwum GF-owych wspomnień ze SPIEL w latach 2022, 2023 i 2024. Gdy pierwszy raz prosiłem szanowną redaktor naczelną o pozwolenie i na reprezentowanie redakcji, nigdy bym nie pomyślał, że 4 lata później sam sobie tego pozwolenia udzielę – już jako redaktor naczelny. I tak jak podczas debiutanckiego wyjazdu spędziłem na targach 6 godzin, przywożąc ok. 20 gier ze sobą, to już w tym roku reprezentacja GF doświadczyła całych czterech dni i przywiozła – bagatela – nieco ponad 60 pudełek (+ kilka „obiecanych” do dosłania później). Efektywność per godzina nam spadła. Wzrosła za to liczba odwiedzających – z 150 000 do rekordowych 220 000 w 2025 r.





Rośnie nam ten SPIEL. Rośnie nam ta redakcja.
W tym roku zmieniło się jeszcze jedno: brakowało tym targom kotwicy.


Punktu zaczepienia, dla którego wszyscy chcieliby być właśnie tam.
Tak jak Arcs, Ark Nova, Evacuation, Biały Zamek, Nucleum, Lacrimosa, Civolution, Szczury z Wistar czy Seti zdominowały wyobraźnię grających w poprzednich latach, w tym roku brakowało mi takiego tytułu na liście Hotness. Owszem, Orloj, Feya’s Swamp czy Recall pojawiały się często na ustach graczy, ale daleko im było w moim odczuciu do tej elektryczności, którą wywoływały premiery w latach poprzednich.
Swoją drogą – coś te ciężkie euracze jednak dominują w tym zestawieniu, prawda?
Astrologowie ogłaszają sezon Czarnych Koni i Białych Kruków
Być może zmieniła się po prostu moja percepcja i lista Hotness mniej już na mnie działa? Ale chyba nie tylko ja odczuwam ten sentyment. Choć brakowało megapremier, targi w roku 2025 pełne były ciekawostek, kuriozów i rozmaitych nieoczywistości. Na ustach osób, z którymi byłem w kontakcie, pojawiały się gry mniejsze, sprytniejsze, często wydawane przez małe studia. Sam na liście „must have” miałem zaledwie dwie pozycje: Compile Main 2 (kto by czekał na Rebel, skoro tu już mają!), które po wielu perturbacjach dotarło w końcu na półki oraz Etherstone, który dla bezpieczeństwa kupiłem już w przedsprzedaży.
Cała reszta to radosna improwizacja i poszukiwanie tego, co innym mogłoby przelecieć pod radarem.
Jisogi: Anime Studio Tycoon – gry z kategorii „passion project” mają specjalne miejsce w moim sercu, tak i jest w tym przypadku. Przesympatyczny autor, który przelał w grę mnóstwo swoich doświadczeń i przeżyć, stworzył coś, co już na pierwszy rzut oka wyróżnia się na tle innych, masowo oferowanych produktów. Tematycznie i graficznie jest tutaj urodzaj dóbr – trzymam kciuki, by mechanicznie również było się czym zachwycać.
Silos/EGO/Orbit – ostatnie premiery studia Bitewing Games to w większości przypadków pozycje przynajmniej dobre, a często bardzo dobre. Reiner Knizia przeżywa któryś już swój renesans, a zestawienie go z ukochanym Vincentem Dutrait wydaje się wręcz osobistym prezentem dla mnie.
Planepita – w końcu to mamy: Crokinole na małym stole! I do tego magnetyczne, żeby nic się nie rozsypywało po podłodze. Gra wygląda przesympatycznie, dodaje mały twist w postaci dwustronnych dysków (strona magnetyczna: pewniejsza, ale mniej punktująca i strona niemagnetyczna: ryzykowna, ale i bardziej opłacalna) i ciekawej punktacji z dyskiem eliminującym wszystko w swojej strefie. Nie widzę tu potencjału na mniej, niż 8/10 – pstrykanek nigdy nie za wiele!
Gibberers: The Word Game of Language Invention and Civilization Development) – cywilizacyjna gra o… tworzeniu języka? WHATA WHATA? To pozorny party game z „zaawansowanym” trybem, trwającym wedle relacji ok. 3 godzin! Gracze wymyślają nowy język, zaczynając od kilkunastu prostych słów, po czym pną się w górę cywilizacyjnej tabelki, tworząc nowe słowa wyłącznie w oparciu o te ustalone na początku – po rozpoczęciu gry mówimy już wyłącznie w swoim nowym, niespotykanym języku!
RIVALS – battle royale, ale z deck buildingiem – a do tego w pięknej oprawie. Tytuł wziął mnie nieco zza węgła i wiedziałem o nim tyle, co powiedziało stoisko, ale jestem zaintrygowany potencjałem. Nasz Forumowy kolega Gizmoo miał okazję już testować i zaintrygowanie podtrzymuje, a nawet potwierdza własnym zakupem. Czyżby kolejny cichy hit?
Ciekawie wyglądają również nieco rodzinniejsze Gems Of Iridescia, 12 Rivers oraz Tatsumi, bardziej skomplikowane Millennia: Tracks Of Time, ale też imprezowy wynalazek: wspomagana aplikacją Light Speed Arena (z downgrade packiem, pozwalającym pominąć apkę), zapowiedziana niedawno przez Lucrum Games!
Ze zdobyczy nierecenzowanych, ale również cennych, mam poszukiwane przez wielu Nokosu Dice (które tym razem chyba się nie wyprzedało), Race to Mars (rzekomo fantastyczny wyścig o karty oparty), egzotyczne Àiyé (karciana mancala) oraz niedostępne nigdzie (podobnie jak wszystkie gry w tym akapicie) Empyreal: Spells & Steam – magiczna gra o zaczarowanych pociągach od fantastycznych Level 99 Games.


Oczywiście – gier przyjechało więcej, dużo więcej. To jedynie moje, nazwijmy to, sercowe faworyty. Kibicuję im najbardziej, ale w duszy i tak mam nadzieję, że wszystkie przywiezione pudełka czymś mnie zaskoczą, a przynajmniej potwierdzą moje przeczucia, że warto było za nimi biegać po ośmiu wielkich halach.
Ja tradycyjnie ruszyłam tropem mniej znanych tworów — ukrytych perełek, dziwadeł, planszówkowych eksperymentów i takich tytułów, które wyglądają tak pięknie, że muszę je mieć choćby dla samej oprawy graficznej. A że dodatkowo w tym roku obrodziło grami kafelkowymi, to już w ogóle poczułam się jak dziecko w cukierni.
Zaczynając właśnie od takich tytułów do mojej kolekcji trafiły:
Dragonarium – Smocze Kingdomino na sterydach, w którym budujemy nie tylko wzdłuż i wszerz, ale także wzwyż. Bardzo ładnie wykonane, sprytne połączenia różnych mechanik i możliwość grania na asymetrycznych planszetkach. Kupiło mnie od razu. Tutaj możecie już znaleźć recenzję.
Wispwood – układanie tetrisowych kształtów z kafelków drzew i leśnych duszków. Sielanka z ciekawym twistem, bo co rundę usuwamy wszystkie wcześniej położone drzewa, przez co nasz układ ciągle się zmienia i wymaga planowania z wyprzedzeniem. Do tego każdy duszek punktuje inaczej, a dzięki zestawowi kart w każdej rozgrywce możemy to jeszcze modyfikować. Gra jest urocza, ma też koty i elementy świecące pod wpływem UV — czego chcieć więcej? ;)
Guildlands – asymetryczne “Carcassonne”, w którym każdy gracz steruje inną gildią odbudowującą miasto i ma inne zasady punktowania. Sporo kombinowania, przeszkadzania sobie nawzajem (często przypadkowo) i możliwość zagrania nawet w 6 osób. Trochę boję się o balans gry, ale zobaczymy jak się sprawdzi.



Spoza tego poletka jestem zaś bardzo ciekawa:
Thiefdom – niby to kolejny pick-up and delivery, ale w jakim klimacie! Zuchwałe kradzieże, ukrywanie się przed strażnikami, sprytne gadżety pomagające w złodziejskim fachu… Na grę o takiej tematyce czekałam od dawna, więc pokładam w niej duże nadzieje.
Breaking Moon – Księżyc po zderzeniu z asteroidą rozsypał się w drobny mak, wywołując na Ziemi katastrofalne powodzie. Nasza planeta jest skazana na zagładę, więc pozostaje tylko jedno: jak najszybciej zbudować stację kosmiczną i ewakuować ostatnich ocalałych. Postapokaliptyczny eurasek z nutką semi-kooperacji, w którym każdy działa niby dla wspólnego dobra… ale jednak próbuje przetrwać lepiej niż pozostali.
The Voynich Puzzle – jeśli macie dość wszechobecnych zwierzątek, kosmosu czy piratów i szukacie nietypowego tematu, to tutaj go znajdziecie? Nie ma to jak tajemniczy rękopis, którego zagadki do dziś nikt nie zdołał rozszyfrować. W tej grze dostajemy do rąk własną kopię słynnego manuskryptu Voynicha i krok po kroku próbujemy odkryć, co kryje się w jego botanicznych dziwolągach, astrologicznych diagramach i niepokojących rycinach. Na razie mam wrażenie, że to połączenie kilku minigier spiętych wspólnym motywem. Czy to udana kompozycja? Czas pokaże.
Wypas na halach
Tegoroczny SPIEL był pod jednym względem unikatowy. Na żadnej z poprzednich edycji tak wyraźnie nie widziałem, jak napędzany jest hype w mikroskali, z makroskalowym efektem w zamyśle.
Weźmy sobie Tornado Splash i Ghost Lift. Dwie malutkie, proste i tanie gry – wycenione odpowiednio na 25 i 20 EUR (GL widzę teraz w preorderach internetowych za, bagatela, 38 EUR). Już przed wyjazdem tę pierwszą gorąco hype’ował, kierując się czujem, kolega Kaszkiet. Karciane wyścigi oparte na prostym patencie. Ghost Lift – niezbyt odkrywcza, ale cudnie ilustrowana karcianka w nieco horrorowym klimacie.
Do tych gier kolejki ustawiały się już o 9:00 czy 9:15. I o 10:13 nie było już po nich śladu. Każdego dnia. Powód? Tylko 30-40 egzemplarzy dostępnych każdego dnia – czyli pewnie mała paleta, mająca zaspokoić potrzebę całych targów. Genialny w swej prostocie zabieg, dzięki któremu co rano stoiska były oblegane. Kolejka do Ghost Lift wiła się między stołami z grą, dając piorunujące wrażenie. Do Tornado Splash stano w równym rządku, ale wzdłuż niemal całej hali.
FOMO vs. HYPE
Wydawcy nie zarabiali na tych grach kroci, ale ściągali na siebie uwagę – i generowali poczucie, że tam sprzedaje się coś oryginalnego, świeżego, potrzebnego. A przy okazji budowali zainteresowanie firm z innych krajów, które chciałyby wydać u siebie Huragan Plusk albo Ducha Windy.
Taki dla porównania Compile miał zupełnie inny model sprzedaży. Codziennie do wzięcia 225 sztuk. W kolejce rozdawano kuponiki, które można było spieniężyć w dowolnym momencie – rezerwowały one jeden egzemplarz na okaziciela. Mieliśmy tu okazję z towarzyszącym mi Adamem spełnić czyjeś małe marzenie. Gdy bowiem wróciliśmy do stoiska po kilku godzinach, by kupić swoje własne Compile, osoba w kolejce przed nami właśnie przekonywała się o istnieniu systemu kuponowego. Widząc to Adam uznał, że skoro ja już mam tę grę, to on nie musi – i przekazał drogocenny świstek obcej osobie. Były okrzyki radości, uściski dłoni i uściski całego ciała – a całość nagrano nawet na video.
(wciąż czekamy na publikację)
Crowdfunding w tłumie
Innym, coraz popularniejszym rodzajem stoiska, były tzw. kickstartery. Było przynajmniej kilkanaście stoisk reklamujących gry, których wspieraczkowy czas miał dopiero nadejść – lub które były bliskie dostarczenia backerom.


Takim stoiskiem było np. cudnej urody Sibille, ale również Sky Empire. Tu odwiedzający głosowali na ulubionego Dopplera z gry, wrzucając kuleczkę do przezroczystych tub, przy okazji zyskując szansę wygrania prototypu gry.



Stoiska wspieraczkowe były różne – od prostych typu „oto nasza gra na stole”, po takie, jak Sky Empire – tematyczne, bogate, z kostiumami i klimatycznymi akcesoriami. U części wystawców brakowało pomysłu, energii, zasobów ludzkich, a może i budżetu, co robiło dość średnie wrażenie. Zwłaszcza, gdy sąsiad obok miał hostessy w podbijających temat strojach, gadżety do rozdawania i słodkie przekąski dla odwiedzających.


Biorąc pod uwagę cenę stoiska – między €8 000 a €20 000 – można wysnuć dwa wnioski. Albo wydawcy, najczęściej debiutanci lub małe studia, głęboko wierzą w spektakularny sukces kampanii, albo zysk przy nawet niewielkim sukcesie pozwala na tego typu ekstrawagancje.
Po drugiej stronie spektrum było np. stoisko szukającego na siebie nowego pomysłu CMON. Miejsc do grania sporo, ale na stołach małe gry, wyceniane na 10-25 EUR… plus stolik z Mordredem, z którym wiąże się zasłyszana na Forum anegdota. Otóż na tym, dość smutnym stoisku, umówiona była prezentacja tej wkrótce dostarczanej gry. I na owej prezentacji nikt z obsługi się nie pojawił. Wnioski, daleko- i bliskoidące, możecie wysnuć sami, ale nie był to, powiedzmy, „pokaz siły wydawnictwa”.
Nie ufajcie aplikacjom
Największym zaskoczeniem – trochę spodziewanym, ale nie w tej skali – była liczba gier „brutto”. Premiery „netto” poznaliśmy dzięki liście na BGG oraz aplikacji SPIEL 25. Niestety, mimo ponad 1300 pozycji, lista była niekompletna, a apka, mimo aktualizacji spływających jeszcze ostatniego dnia targów, też nie pokazywała wszystkiego. KOMU MAMY UFAĆ?!
Przechodząc między stoiskami nadal można było znaleźć nowinki. Dużo nowinek. Szczególnie na stoiskach azjatyckich pojawiały się gry, niewymieniane w żadnym Hotness ani nawet Coldness. Gdyby tylko mieć czas na eksploracje, gdyby tylko mieć choć jeden dzień na powolne przejścia wszystkimi korytarzami… ach, marzenie ściętej głowy!
Pomiędzy „odbierającymi” pudełka przedstawicielami mediów, hurtowymi łowcami nowości (poznać ich można po największych wózkach, torbach i przyczepkach wypchanych najpopularniejszymi pozycjami) a tymi, którzy przyszli tam po prostu pograć z przypadkowo poznanymi ludźmi w niektóre z setek prezentowanych tytułów, było na pewno sporo „poszukiwaczy”. I tej właśnie grupie zazdrościłem najbardziej. Czystego aktu odkrywania. Swobody w eksplorowaniu hal. I pewnego luzu, na który sam nie znalazłem przestrzeni. To pewnie kwestia zawodowego zboczenia. Byłem tam „po coś”. Blisko 40 umówionych odbiorów, kilkanaście spacerów na parkingowy rozładunek. A do tego spotkania: w Hobby Japan, Mood Publishing, CGE… Zrobiliśmy naprawdę dużo, jak na dwuosobową ekipę do zadań niespecjalnych. I choć satysfakcja była ogromna, to niedosyt pozostał. Bo na pewno ominęło nas coś unikatowego, co może nigdy nie wróci w te strony…
Ale inaczej sobie tego nie wyobrażam. Wyjazd do Essen „w ciemno”, bez wcześniejszych ustaleń i „promes” od wydawców… brzmi ryzykownie. A trudno usprawiedliwić taki wydatek, by grać tam rolę turysty.





Pożegnanie z GRĄ
Mam do SPIEL ogromny sentyment. To fascynujące, intoksykujące miejsce i epickich rozmiarów widowisko. To spełnienie wszystkich graczowych marzeń. Fabryka snów, manufaktura pokus i największy sklep z grami na świecie. Okazja do spotkania sław, poznania nowości i poznania innych maniaków takich, jak my.
Ale trzeba wziąć głęboki oddech. Nowości zawsze będą. Te najlepsze wytrzymają próbę czasu i zostaną dowiezione do sklepów w Polsce. Te mniej udane będzie można ściągnąć z Zachodu. A wszystkie eksperymentalne wynalazki można spokojnie odpuścić – mamy w co grać.
I tak też doszedłem do wniosku, że już starczy. Że zrobiłem swoje, już czterokrotnie. To cztery wizyty więcej, niż to, czego mogłem się spodziewać jako hobbysta. Pogoń za premierami można uskuteczniać również z ukochanego fotela w domu. Owszem, nic nie zastąpi osobistego kontaktu i czarowania urokiem wlasnym. Niektóre z gier trudno byłoby uzyskać zdalnie – uścisk dłoni, szczera fascynacja i zwykła rozmowa bywają niezastąpione. Ale w moim przypadku to czas, by ustąpić miejsca innym redaktorom, a może i innym redakcjom.


Jestem niesamowicie wdzięczny za każdą wizytę w Essen. Kocham ten klimat, te emocje, a nawet ten zapach. Natomiast lata już nie te i sprint z obciążeniem przez zatłoczone stoiska jest już dla mnie sportem ekstremalnym.
Nie mniej ekstremalnym, niż upychanie potem 30 pudełek pod własnym, osobistym biurkiem. I obserwowanie ich każdego dnia, jak straszy mnie ten stos.



Ten stos to mój – i Wasz – kolejny, recenzencki kwartał. Przede mną sporo pracy.
Czas wziąć się do GRY.




























GamesFanatic.pl Gry planszowe – recenzje, felietony































