Muszę przyznać, że jestem wyjątkowo nudną osobą i potrafię się na coś uprzeć. A element psychologiczny to coś co tygryski lubią bardzo bardzo. Był obecny w Cash’n’Guns, jest obecny i w Hoity Toity. To, co łączy obie gry to duża rola intuicji oraz zależność układów kart. I zanim gromko zakrzykniecie „Tauber skończył się na Catanie!” pozwólcie, że opowiem Wam nieco o tej z pozoru śmiesznej grze, która nota bene zdobyła Spiel des Jahres kilka lat wcześniej niż ukochana przez wielu saga o Osadnikach.
Hoity Toity, laureat z roku 1990, może się jawić jako gra nieco przestarzała. Jak to określił kiedyś Pancho „trąci myszką”. Niemniej, nadal cieszy się sporym powodzeniem jako przyjemna interakcyjna potyczka psychologiczna, gdyż zbudowana na bazie prostego mechanizmu daje spore możliwości (co jest cechą wielu świetnych gier). Mechanizm ten przypomina zabawę w „Papier, kamień, nożyczki”, gdzie określone układy zagrywanych przez graczy kart powodują konkretne sytuacje.
Osnowa fabularna…
…jest nawet oryginalna. Jesteśmy sobie Hoity Toity, co w swobodnym tłumaczeniu określa kogoś w typie „snobistycznego zarozumialca”, „pyszałka chwalipięty” lub po prostu „hohoho, co ty nie powiesz!” i zajmujemy się kolekcjonowaniem oraz wystawianiem cennym przedmiotów. Chwalić się nie grzech, więc jako tacy niezbyt skromni kolekcjonerzy mamy możliwość: zakupu wielorakich wartościowych pamiątek, podkradania przedmiotów z kolekcji innych graczy, organizowania wystaw, kradzieży pieniędzy bądź też łapania tych złych złodziei, czyli nie naszych. Tym kilku możliwościom odpowiadają różne układy kart, a każdy z graczy posiada taki sam ich zestaw.
Plansza…
…przedstawia dwie lokacje: dom aukcyjny w postaci dwóch okien wystawowych i pięknej staromodnej kasy oraz trasę wystawową po równie pięknych zamkach, która obiega planszę dookoła i kończy się stołem. Celem graczy jest bowiem jak najszybsze dotarcie do stołu bankietowego i usadowienie się przy nim na jak najdalszym (czytaj: najbardziej zaszczytnym) miejscu. Cały tor służy bowiem do zliczania punków zdobywanych w trakcie gry a kto zdobędzie ich najwięcej – wiadomo. Dodatkowo, w każdym zamku przedstawiona jest punktacja za dwie najdłuższe kolekcje, jeśli w zamku dojdzie do wystawy. Punktacja jest różna a jej układ ma wbrew pozorom znaczenie, ale o tym za chwilę. Na planszy znajdziemy również więzienie, w którym lądują nasi pojmani złodzieje.
W grze…
…obu głównym lokacjom odpowiadają dwie karty. W pierwszej fazie każdej tury gracze zagrywają jedną z nich w ukryciu decydując tym samym o miejscu, do którego w tej turze chcą się udać. Po odkryciu kart wiemy już co nie co o planach przeciwników. Teraz wybieramy w ukryciu a następnie ujawniamy drugą kartę w zależności od akcji jaką chcemy podjąć. Jeśli wybraliśmy się do domu aukcyjnego to w drugiej fazie możemy zakupić za pomocą czeku jeden z wystawionych w oknach przedmiotów (z dwóch stosów kart wybieramy jedną z wierzchu) albo ukraść z kasy czek zagrany przez innego gracza. W zamku natomiast mamy możliwość wystawienia swojej kolekcji, nasłania własnego złodzieja na cudze kolekcje bądź złapania cudzego złodzieja z pomocą własnego detektywa.
I tu zaczyna się cała zabawa…
Otóż, nie wystarczy zagrać daną kartę. Karty zagrane przez pozostałych graczy muszą nam jeszcze pozwolić przeprowadzić wybraną akcję! Dla przykładu, aby coś ukraść musi być osoba, która to coś ma, czyli inny gracz musi zagrać albo Czek (w domu aukcyjnym) albo Wystawę kolekcji (w zamku). Lub jeśli więcej niż jeden gracz wystawi Złodzieja w domu aukcyjnym to żaden z nich nie zdobywa pieniędzy gdyż wzajemnie się płoszą itd. Wszystkie kombinacje pięknie się zazębiają i sprawiają, że przewidywanie ruchu przeciwników staje się istotą rozgrywki. Zła intuicja może bowiem spowodować, że zupełnie zmarnujemy ruch, np. wystawiając Detektywa w momencie gdy nikt nie zagra Złodzieja. Duże znaczenie ma tu więc ilość graczy.
Skalowalność…
…w Hoity Toity jest bowiem typowa dla gier lżejszych. Im więcej graczy tym większy przysłowiowy chaos i wszystko może się zdarzyć. Możemy zarówno więcej zyskać jak i stracić. Im mniej, tym z kolei więcej potrzeba pomyślunku, aby wyszedł układ kart dla nas pomyślny. Czyli z jednej strony gra staje się bardziej strategiczna, z drugiej grając w niepełnym składzie narażamy się na obniżenie poziomu interakcji. Niektóre karty trafią bowiem w próżnię i w zależności od tego, jakie akcje obstawimy albo nikt nam w nich nie przeszkodzi albo wręcz odwrotnie, nie damy rady ich przeprowadzić. Osobiście jednak, nie robi mi to różnicy. Lubię Hoity Toity na każdą ilość sno… znaczy, graczy.
Jak zdobywamy punkty?
Punkty to kolejna dobrze przemyślana rzecz. Podstawowe punkty zdobywamy poprzez wystawienie najdłuższej lub drugiej najdłuższej kolekcji w danej turze. Gracz zagrywa kartę Wystawy i jeśli nie jest jedynym, który to uczynił to wystawcy rywalizują o wyższą punktację ilością kart w swojej kolekcji. Zaraz zaraz, a co w ogóle nazywamy kolekcją? Jest to zestaw minimum 3 kart przedstawiających cenne przedmioty, których oznaczenia alfabetyczne (każdej karcie przypisana jest litera) nie zawierają „dziur”, tzn. z zestawem kart B, C, E, E, F tak naprawdę mam malutką kolekcję EEF, gdyż brak D uniemożliwia mi włączenie do niej pozostałych kart. Drugie źródło punktów to udana akcja Detektywa zakończona pojmaniem Złodzieja. Pozostałe akcje służą zwycięstwu pośrednio, tj. powiększając kolekcję własną, pomniejszając cudzą czy zapewniając stały dostęp do gotówki.
Dwa proste zabiegi świetnie też balansują rozgrywkę. Po pierwsze (wbrew samozwańczej regule Trzewika) punktacja za dwie najdłuższe kolekcje jest wyznaczana przez zamek, w którym znajduje się w danej chwili pionek gracza prowadzącego a NIE nasz własny. Pozwala to na tak zwane „ucieczki”, czyli zdobywanie punktów w momencie gdy obowiązuje wysoka punktacja by przeskoczyć na pierwsze miejsce do zamku słabo punktowanego, dzięki czemu inni gracze mają mniejsze szanse nas dogonić.
Po drugie, aby zapobiec sytuacji uporczywego wystawiania kolekcji w celu ciułania punktów – co zazwyczaj skutkuje nasyłaniem na nią złodziei powodujących jej drastyczne kurczenie się – na koniec gry odbywa się finalna wystawa kolekcji wszystkich graczy. Dwie najdłuższe kolekcje zdobywają dość spore punkty bonusowe. Dzięki temu, gracz zawsze musi mieć na uwadze aby stale rozbudowywać kolekcję, z drugiej strony nie da się wygrać nie ryzykując wystaw w ogóle, gdyż bonus nie nadrobi strat, jeśli w trakcie gry zostaniemy daleko w tyle.
Tyle o zasadach, które są proste i tylko przez kilka tur mylą się zależności poszczególnych kart względem siebie (no, oprócz Detektywa, którego wszyscy nagminnie zagrywają w domu aukcyjnym, czego robić nie wolno). Teraz trochę o…
…wrażeniach z rozgrywki.
Wedle mego całkowicie subiektywnego wrażenia są one jak najbardziej pozytywne. Powtarzam, POZYTYWNE. Bo obiły mi się gdzieś o uszy słowa „nuda”, „brak interakcji”, czy „flaki z olejem”… Podobnie jak w przypadku mojej poprzedniej recenzji, tak i tutaj o zapoznaniu się z grą zdecydował przypadek. Sama nie sięgnęłabym po Hoity Toity z dwóch powodów: infantylna okładka, po drugie miałam pod ręką wydanie niemieckie. A bądźmy szczerzy, tytuł „Adel Verpflichtet” brzmi jak praca słabo naoliwionej tokarki, co nie nastraja do miłej zabawy. Zasiadłam jednak na Pionku do gry w maksymalną ilość pięciu graczy i nawet grając według Trzewikowych modyfikacji (a modyfikacjom mówimy stanowcze NIE!) oraz z kilkoma błędami byliśmy zachwyceni. Od razu pobiegłam kurcgalopkiem do Ala aby sprowadził mi „tę grę z brzydkim tytułem”, co też uczynił racząc mnie wydaniem angielskim. Różni się ono od niemieckiego (prócz rzeczy oczywistej) możliwością gry w 6 osób, wielkością pudełka i kolorystyką.
Jak już przy pudełku jesteśmy… To z angielskiego wydania mogłoby z powodzeniem startować w konkursie na „jak za pomocą powietrza i przerośniętej wypraski stworzyć pozór bogatego wnętrza”. Aż przykro otwierać, gdyż w skrzynce błąka się zaledwie trochę kart, kilka fikuśnych pionków i stosunkowo mała plansza. Gra jednak rekompensuje to rozczarowanie i całkowicie się „herabilituje”, jak mawiają w TV polscy piłkarze.
Wady jednak są.
Małe bo małe. I wbrew pozorom nie tam, gdzie można by się ich najbardziej spodziewać. Kapustka pośrednio w swoim felietonie o losowości napisał „może być ciężko z tym prostowaniem mitów o losowości Hoity Toity … po tym jak wygrałem grając przypadkowo. To jednak o czymś świadczy.” Otóż, świadczy tylko o tym, że Hoity Toity jest oparte na psychologii a nie na strategii. W grze typowo strategicznej przypadkowe decyzje w przeciągu całej gry zdecydowanie się nie opłacą. Tymczasem w grze, gdzie sytuacje są generowane z założenia przez „przypadkowy” dobór kart przypadek opłacić się może. Gracz grający „przypadkowo” jest graczem nieprzewidywalnym, wobec którego intuicja niewiele da. Niemniej, jeśli gracz „przypadkowy” spotka się w partii z graczami doświadczonymi (tak, nie przesłyszeliście się, można być doświadczonym graczem w niemiecką tokarkę) to szczęśliwe ułożenie następujących po sobie przypadkowych ruchów nie jest pewną metodą na wygraną. Na pewno może się zdarzyć częściej niż w grze stricte strategicznej, ale syndrom „to ja wygrałem?!” występuje zazwyczaj tylko podczas pierwszej partii i to z graczami o podobnym stopniu zaawansowania. Gdy homo sapiens zaczynają myśleć rola przypadku maleje :) Mam już wiele rozgrywek za sobą i z każdą kolejną na coraz więcej elementów zwraca się uwagę. I będę się przy tym upierać jak Rejtan. Jak będzie trzeba to i rozedrę na sobie to i owo…
Pierwsza faktyczna wada to budowania kolekcji. Wymóg alfabetycznej ciągłości dosyć szybko przestaje być utrudnieniem. Gracze starają się zbierać karty z tymi samymi literami aby w przypadku napotkania złodzieja nie utracić jedynej karty z daną literką, co przerwałoby ciąg. Tak więc wystawiając AAA, BBBB, CCC długo nie grozi nam rozbicie kolekcji nawet przy kilkakrotnym bliskim spotkaniu z elementem przestępczym.
Po drugie, same karty kolekcji też jakieś wybitnie ładne nie są. Nie taka zresztą ich rola. Większość gry leżą (na szczęście) na stole rewersem do góry, więc po prostu nie muszą być ładne. Precjoza pokroju masek plemiennych czy protoplastów plakatów reklamowych nie będą więc nas straszyć po nocach. Największym jednak hitem są nocniki! Tak naprawdę są to gliniane naczynia (a szkoda), ale jakoś tak odruchowo wszyscy moi współgracze widzą w nich nocniki i zazwyczaj toczą o nie zaciekłe boje.
Jakość elementów także mogłaby być lepsza. Wszystkie karty są tak samo średnio-sztywne, jednakże o ile kart kolekcji nie miętosimy w dłoniach o tyle karty akcji ciągle po stole latają. Kładziemy je i podważamy paznokciami albo szuramy po blacie aby odwrócić i wziąć z powrotem do ręki, kładziemy i podważamy, kładziemy i szuramy, kładziemy i… Po wielu rozgrywkach istnieje niebezpieczeństwo , że przestaną przypominać pierwowzór (mało komu przychodzi do głowy, aby je tylko odwracać w dłoni a nie kłaść).
Kolejny minus, szczególnie podczas pierwszych partii to wrażenie, że do połowy gry nic się nie dzieje. Ot przesuwamy pionki, raz ja jestem pierwsza, raz ty prowadzisz. Brak jest emocji, brak poczucia ścigania się o cokolwiek. Po przejściu jednak półmetka, gdy stół zastawiony… no właśnie, dlaczego on nie jest suto zastawiony?!… gdy stół jest coraz bliżej zaczyna się gorączkowe zapuszczanie rentgena w cudze myśli, gra nerwów, chaotyczne podmienianie kart w ostatnim momencie, czy przewracanie oczami nieudolnie imitujące blefowanie. Na szczęście gra toczy się wartko, więc ów moment, gdy ostatnia prosta przed nami następuje dosyć szybko.
Co do ostatniej rzeczy to nie wiem czy jest to mankament czy błogosławieństwo. Chodzi o punktację za Detektywa. Drugie podstawowe źródło punktów pozwala w przypadku powodzenia akcji i złapania Złodzieja na zdobycz punktową równą miejscu, które aktualnie zajmujemy. Dlatego gracze na dwóch pierwszych miejscach rzadko zagrają tę kartę, gracze na dalszych często. Staje się to trochę zbyt przewidywalne. Po drugie, zasada ta powoduje, iż praktycznie całą grę pionki wszystkich graczy przesuwają się „kupą mości panowie”. Sukces Detektywa gwarantuje bowiem często nadrobienie dystansu do czołówki. Dobrze to czy źle? Źle, bo wracamy z powrotem do argumentu o nudzie w pierwszej połowie gry itd. Dobrze, bo jeśli nikt nie odstaje to emocje związane z możliwością wygranej towarzyszą wszystkim do końca.
Podsumowując…
…powiem Wam, że lubię Hoity Toity. Jest po prostu odprężające. Przechytrzenie pozostałych snobów daje też wiele satysfakcji. W moim gronie kobiety lubią ją zdecydowanie bardziej (już widzę te uśmieszki i komentarze „lubią, bo są większymi snobkami” ;). Mężczyźni przyznają, że nie umieją w nią grać. Cóż, wiadomo, brak im kobiecej intuicji. Nie zaryzykowałabym jednak stwierdzenia, że jest to gra dla dziewczynek. Jest to gra dla ludzi, którzy lubią psychologiczne gierki. A u mnie lubią je wszyscy. Myślę też, że gdyby wyszła polska edycja (aczkolwiek zupełnie niepotrzebna, gdyż gra jest w zasadzie niezależna językowo) to – parafrazując znane tytuły – mogłaby się nazywać „Snoob Snoob!”, „Palce w salce” lub „Hej, to mój nocnik!”.
Informacja: sponsorem dzisiejszego odcinka było słowo „przypadkowy”.
PLUUUUUUSY:
- pionki (stylowe)
- optymalny czas rozgrywki
- interakcja na bazie przewidywania ruchów przeciwnika
- przemyślane zależności układów kart (wybory są lepsze lub gorsze tylko na tle innych wyborów)
- dla fanów gier psychologicznych po prostu świetna pozycja
Minusiki:
- pudełko, w którym hula wiatr
- ładne inaczej ilustracje na kartach kolekcji (choć znam osobę, której się szalenie podobają)
- wytrzymałość kart miejsca i akcji
- małe mankamenty mechaniki
folko (4/5): Jak nie lubię Osadników tak lubię Adela (nigdy nie nauczę się tej nazwy ;-)). Wszystko tu jest dopasowane, wszystko świetnie działa. Nawet brzydkie wykonanie nie specjalnie mi przeszkadza. Po recenzji Moniki jedyne co mogę dodać to… jak jeszcze nie grałeś to spróbuj. Może Ci się nie spodbać, ale poznać trzeba!
mst (5/5): Najlepsza gra z mechaniką jednoczesnego wyboru akcji. Szybka i intensywna. Zasłużenie otrzymała zarówno Spiel des Jahres jak i Deutscher Spiele Preis.
Ogólna ocena
(4/5):
Złożoność gry
(3/5):
Oprawa wizualna
(3/5):
chyba więcej osób z GF grało w Hoity Toity, czemu nie ma ich ocen na końcu?
Może nie grali :D
Polecam http://www.youtube.com/watch?v=PQG5Xye3h-M , całkiem przystępnie opisane zasady.
.
Nie jest to klasyczna Euro z liczeniem pięćdziesięciu modyfikatorów na koniec gry i chociażby za to warto grę lubić.
.
Szkoda, że nie jest krótsza, bo ciężko znaleźć pięciu graczy na tyle czasu, kiedy wokół Dominiony, Cytadele, Carcassonny i… Osadnicy. Chociaż fanów Osadników można przekonać autorem gry.
jak nie grali jak nawet jest odniesienie do opinii Pancho w tekście :p
Też uważam, że to skandal, że tak mało ocen ;P
Tauber skończył się na Kill’em All
No, i w dodatku poszedł na komerchę :)
Tauber się nawet nie zaczął.
Dzięki za ta tak merytoryczne komentarze ;)